“
Naraz poczułem, że nie nieboszczyk, ale żywy człowiek, i momentalnie zjeżyłem się cały – poczułem człowieka jak pies psa. I znowu w ustach susza, bicie serca, zatamowanie oddechu – to ja sam stałem pod piecem. Tym razem nie był to sen – naprawdę pod piecem stał sobowtór. Spostrzegłem jednak, że boi się jeszcze bardziej ode mnie; stał z głową pochyloną, ze wzrokiem opuszczonym, z rękami wzdłuż boków – lęk jego dodał mi odwagi. Ukradkiem spod kołdry patrzyłem jakby nie na siebie i widziałem tę twarz, która była moją i nie moją. Wyłaniała się ona z głębokiej i ciemnej zieleni, sama zielona jaśniej – to oblicze, które nosiłem na sobie. Oto nos mój... oto usta moje... oto uszy moje, dom mój. Witajcie, znajome kąty! Jak znajome! Jak znałem to skrzywienie warg, maskujące napięcie lęku. Oto kąciki ust – oto podbródek – ucho, które ongi naderwał mi Zdziś – znaki i symptomy dwojakich wpływów, twarz, którą dwie siły, zewnętrzna i wewnętrzna, utarły pomiędzy sobą. Było to moje – czy też to ja tym byłem – czy też było to cudze – a ja tym byłem jednak.
Nagle wydało mi się nieprawdopodobne, żebym to miał być ja. Jak w lustrze, gdy się ujrzymy niespodzianie, przez chwilę nie jesteśmy pewni, czy to my, tak też zdziwiła mnie i obraziła zaskakująca konkretność tego kształtu. Z włosami zabawnie ukróconymi i uczesanymi, z powiekami, w spodniach, z narzędziami do słuchania, patrzenia i oddychania – byłże to przyrząd mój, czy to ja byłem? Sprecyzowany – wyraźny w konturze i drobiazgowo określony, szczegółowy... zbyt wyraźny. Musiał spostrzec, że widzę jego szczegóły, gdyż jeszcze bardziej się zawstydził, uśmiechnął się niewyraźnie i ręką uczynił ruch niepewny i cofający w mrok.
Ale światło potęgowało się z okna i kształt wyłaniał się coraz jaskrawiej – już palce u rąk było widać i paznokcie – i widziałem... a duch widząc, że widzę, skulił się trochę i nie patrząc dawał mi znaki ręką, bym nie patrzył. Nie mogłem nie patrzeć. A więc taki byłem. Dziwny, doprawdy, jak pani de Pompadour. I przypadkowy. Dlaczego taki, a nie inny? Efemeryda. Wady i usterki wypełzały mu na światło dzienne, on zaś stał skulony, podobny do stworzeń nocnych, które światło wydaje na łup – jak szczur przyłapany na środku pokoju. I szczegóły uwydatniały się coraz lepiej, coraz straszniej, zewsząd wyłaziły mu części ciała, pojedyncze części, a te części były dokładnie określone, skonkretyzowane... do granic haniebnej wyrazistości... do granic hańby... Widziałem palec, paznokcie, nos, oko, udo i stopę, a wszystko wyprowadzone na wierzch – jak zahipnotyzowany szczegółami wstałem i uczyniłem krok ku niemu. Drgnął i zamachnął ręką – jakby mnie przepraszał za siebie i mówił, że to nie to i to wszystko jedno – pozwól, wybacz, zostaw... ale gest, poczęty ostrzegawczo, skończył się jakoś nikczemnie – ruszyłem na niego – i nie mogąc już powstrzymać wyciągniętej ręki trzasnąłem w twarz pełnym zamachem. Precz! Precz! Nie, to wcale nie ja! To coś przypadkowego, coś obcego, narzuconego, jakiś kompromis pomiędzy światem zewnętrznym a wewnętrznym, to wcale nie m o j e ciało! Jęknął i znikł – dał susa. A ja zostałem sam, a właściwie nie sam – gdyż nie było mnie, nie czułem, abym był, i każda myśl, każdy odruch, czyn, słowo, wszystko wydawało się nie moje, lecz jakby gdzieś ustalone poza mną, zrobione dla mnie – a ja właściwie jestem inny! I wtedy straszne ogarnęło mnie wzburzenie. Ach, stworzyć formę własną! Przerzucić się na zewnątrz! Wyrazić się! Niech kształt mój rodzi się ze mnie, niech nie będzie zrobiony mi!
”
”