“
Płynęliśmy przez Marmara, mając po jednej stronie Azję, po drugiej Europę. Wśród ogrodów jaśniały wille i pałace. Ku błękitnym wodom zbiegały żółte ścieżki. Nadszedł ciepły wieczór, rozłożył cienie na płowych i zielonych płaskociach, a niebo uczyniło się perłowe. W nocy wyroiły się gwiazdy i Wielka Niedźwiedzica zawisła jak metr zwinięty, zbyt wielki do odmierzania ziemskich przestrzeni. Wśród fal mieniło się odbicie księżyca splotami bajecznego węża. Woda miała barwę oksydowanego srebra. Zeszedłem do kabiny, ale nie mogłem zasnąć ze wzruszenia. Żadnej podróży nie zaczynałem w podobnym uniesieniu. Nawet owa pierwsza, jeszcze dziecinna wyprawa na południe, w poszukiwaniu morza, które ciągnęło ku sobie moje robinsonowskie tęsknoty, nawet to pierwsze zalęknione obcowanie z wielką nieznajomą przestrzenią, otwierającą się po obu stronach pociągu – nie przejawiało się takim drżeniem. Spełniało się teraz to, co wydawało się dalekie, planowane ostro, nie w opieszałej beznadziei wykonania. Opadła mnie jakby nostalgia – nie zwyczajne pragnienie wyjścia z granic swojego kraju i przewietrzenia duszy po cudzych drogach, lecz wprost tęsknota do jakiegoś powrotu, potrzeba witania się z rzeczami, do których oko i serce przywykło. Byłem wypełniony Grecją, jej historią, sztuką, myślą, zdarzały się chwile, że obumarła składnia języka greckiego rozrastała się w mózgu do potęgi jedynie możliwego wyrażania uczuć. I oto wiózł mnie okręt ku tym bliskim i nieznanym brzegom. Wczesnym rankiem wyszedłem na pokład. Właśnie minęliśmy Dardanele. Otwarło się Morze Egejskie wyzłocone pierwszymi promieniami słońca. Oczy biegły po drobniutkich falach i bawiły się błyszczącymi iskierkami. Na skałach niedalekiej wyspy świt dogasał. Krańce widnokręgu obiegał pas ciemniejszy, istotnie barwy fiołkowej, tak jak to widział Homer. Nagle wypłynęły delfiny. Było ich kilkanaście. W szybkich jak myśl obrotach wywijały koziołki, prężąc grzbiety i bijąc płetwami. Pradawne opiekuńcze zwierzęta mórz greckich – rumaki srebrnonogich nereid.
”
”