Naraz Quotes

We've searched our database for all the quotes and captions related to Naraz. Here they are! All 24 of them:

Niedołęga byłem — a dzieła to mitręga próżna — mgła nic niewarta. Teraz naraz się koło mnie zapaliło i gore — i piersi się palą; zdaje mi się, że słyszę gdzieś górą, jak skały się padają i w otchłań z łoskotem się walą.
Stanisław Wyspiański (The Wedding)
(...) telefon znajdował się w moim pokoju, aby zaś nie przeszkdzał rodzicom, dzownej zastąpiony był głuchym terczeniem. Z obawy, że go nie usłyszę, nie ruszałem się. Nieruchomość moja była taka, że pierwszy raz od wielu miesięcy zauważyłem tykanie zegara. Franciszka przyszła sprzątnąć. Rozmawiała ze mną, ale ja nie znosiłem tej rozmowy, pod której jednostajnie banalną ciągłością uczucia moje zmieniały się co chwila, przechodząc od obawy do lęku, od lęku do zupełnego zwątpienia. Twarz moja, różna od zdawkowo pogodnych słów, jakimi uważałem za właściwe odpowiadać Franciszce, była - czułem to - tak zbolała, żem się zacząć skarżyć na reumatyzm, aby wytłumaczyć rozdźwięk między udaną obojętnością a tym bolesnym wyrazem. Zarazem bałem się, aby rzucane, zresztą półgłosem, słowa Franciszki (nie na temat Albertyny, bo Franciszka sądziła, że już dawno minęła godzina jej możliwego przyjścia) nie przeszkodziły mi dosłyszeć zbawczego i niepowrotnego sygnału. W końcu Franciszka poszła się położyć; odprawiłem ją z szorstką dobrodusznością, aby, odchodząc, hałasem nie pokryła dźwięku telefonu. I zacząłem na nowo słuchać, cierpieć. Kiedy czekamy, podwója droga od ucha, chwytającego dźwięki, do mózgu, który je rozbiera i analizuje, i od mózgu do serca, któremu mózg przekazuje swoje wyniki, jest tak szybka, że nie możemy nawet pochwycić jej trwania i że się nam wydaje, iż słuchaliśmy wprost sercem. Dręczyło mnie nieustanne pragnienie, wciąż niespokojniejsze i wciąż nie spełnione - pragnienie sygnału telefonicznego.Kiedy doszło szczytowego punktu bolesnego wznoszenia się w spiralach mojej samotnej udręki, naraz, z głębi ludnego i nocnego Paryża, zbliżonego nagle do mnie, tuż koło szafy z książkami usłyszałem - mechaniczne i wzniosłe, niby w "Tristanie: powiewająca szarfa lub fujarka pasterza - terczenie telefonu. Podskoczyłem: to była Albertyna.
Marcel Proust
— Nie, to nie żarty. Opowiadam ci tylko, do czego doszedłem. Można przekazywać wiedzę, ale nie mądrość. Mądrość można znaleźć, można nią żyć, można się na niej wspierać, można dzięki niej czynić cuda, ale wypowiedzieć jej i nauczać nie sposób. Domyślałem się tego już jako chłopak i to właśnie odsunęło mnie od nauczycieli. Dokonałem pewnego odkrycia, Gowindo, które ty znowu uznasz za żart albo za błazeństwo, ale to najbardziej cenna z moich myśli. Oto przeciwieństwo każdej prawdy jest równie prawdziwe! Prawdę można przecież wypowiedzieć i ubrać w słowa tylko wtedy, gdy jest to prawda jednostronna. Wszystko, co ma postać myśli i daje się wyrazić słowami, jest jednostronne, jest połowiczne, brakuje mu całości, dopełnienia, jedności. Gdy wzniosły Gautama nauczał o świecie, musiał go podzielić na sansarę i nirwanę, na złudzenie i prawdę, na ból i wyzwolenie. Inaczej się nie da, kto chce nauczać, nie ma przed sobą innej drogi. Ale sam świat, to, co jest wokół nas i w nas w środku nigdy nie jest jednostronne. Żaden człowiek ani żaden uczynek nie należy całkowicie do sansary ani do nirwany, żaden człowiek nie jest do końca grzeszny ani święty. Tak się wydaje, owszem, ponieważ ulegamy złudzeniu, iż czas jest czymś rzeczywistym. Czas nie jest czymś rzeczywistym. A jeśli czas nie jest rzeczywisty, to i ta odległość, jaka zdaje się dzielić świat od wieczności, cierpienie od szczęścia, zło od dobra, jest tylko złudzeniem. — Jakże to? — spytał niespokojnie Gowinda. — Posłuchaj mnie, mój miły, słuchaj mnie dobrze! Grzesznik, taki jak ja i taki jak ty, jest grzesznikiem, ale kiedyś znowu złączy się z brahmanem, osiągnie kiedyś nirwanę, będzie buddą i teraz zobacz: to “kiedyś" jest złudzeniem, jest tylko przenośnią! Naprawdę bowiem nie jest tak, że grzesznik przebywa jakąś drogę, by stać się buddą, nie staje się nim w trakcie rozwoju, choć nasz umysł nie potrafi sobie tego inaczej wyobrazić. Nie, w grzeszniku jest już teraz dzisiaj przyszły buddą, cała jego przyszłość już w nim jest zawarta i w tym grzeszniku, w sobie samym, w każdym człowieku należy wielbić przyszłego, możliwego, ukrytego buddę. Świat, przyjacielu, nie jest doskonały ani też nie zbliża się powoli do doskonałości, nie: jest doskonały w każdej chwili, wszelki grzech zawiera w sobie już łaskę, każde dziecko nosi w sobie starca, każdy noworodek śmierć, każdy umierający wieczne życie. Nikomu z ludzi nie jest dane ocenić, jak daleko inny zaszedł na swej drodze, w zbóju i hulace czeka już budda, w braminie czeka zbój. Głęboka medytacja pozwala ci znieść czas, widzieć naraz wszelkie życie niegdysiejsze, obecne i przyszłe, i wtedy wszystko jest doskonałe, wszystko jest brahmanem. Dlatego wszystko, co jest, zdaje mi się dobre, śmierć na równi z życiem, grzech na równi ze świętością, roztropność na równi z głupotą, wszystko musi być takie, jakie jest, potrzeba tylko mojej zgody, mojej dobrej woli, mojego przyzwolenia, a wszystko jest dla mnie dobre, może mnie tylko wesprzeć, nie może mi szkodzić. Na własnym ciele i duszy doświadczyłem, że potrzeba mi było grzechów, potrzebna mi była rozpusta, chciwość, próżność i najstraszniejsze zwątpienie, aby nauczyć się uległości, aby pokochać świat, aby nie porównywać go z jakimś przez siebie wymarzonym, wyobrażonym światem, z wymyślonym jakimś rodzajem doskonałości, tylko zostawić go takim, jakim jest, i kochać go i cieszyć się, że do niego należę. Takie między innymi są moje odkrycia, Gowindo.
Hermann Hesse (Siddhartha)
Tam między gałązkami coś tkwiło — coś sterczało odrębnego i obcego, choć niewyraźnego… i temu przyglądał się też mój kompan. — Wróbel. — Acha. Był to wróbel. Wróbel wisiał na drucie. Powieszony. Z przechylonym łebkiem i rozwartym dzióbkiem. Wisiał na kawałku cienkiego drutu, zahaczonego o gałąź. Szczególne. Powieszony ptak. Powieszony wróbel. Ta ekscentryczność krzyczała tutaj wielkim głosem i wskazywała na rękę ludzką, która wdarła się w gąszcz — ale kto? Kto powiesił, po co, jaki mógł być powód?… myślałem w gmatwaninie, w tym rozrośnięciu obfitującym w milion kombinacji, a trzęsąca jazda koleją, noc hucząca pociągiem, niewyspanie, powietrze, słońce, marsz tutaj z tym Fuksem i Jasia, matka, chryja z listem, moje „zamrażanie” starego, Roman, zresztą i kłopoty Fuksa z szefem w biurze (o których opowiadał), koleiny, grudy, obcasy, nogawki, kamyczki, liście, wszystko w ogóle przypadło naraz do tego wróbla, jak tłum na kolanach, a on zakrólował, ekscentryk… i królował w tym zakątku. — Kto by go mógł powiesić? — Jakiś dzieciak. — Nie. Za wysoko. — Chodźmy. Ale nie ruszał się. Wróbel wisiał. Ziemia była goła, ale miejscami nachodziła ją trawa krótka, rzadka, walało się tu sporo rzeczy, kawałek zgiętej blachy, patyk, drugi patyk, tektura podarta, patyczek, był też żuk, mrówka, druga mrówka, robak nieznany, szczapa i tak dalej i dalej, aż ku zaroślom u korzeni krzaków — on przyglądał się temu, podobnie jak ja. — Chodźmy. Ale jeszcze stał, patrzył, wróbel wisiał, ja stałem, patrzyłem. — Chodźmy. — Chodźmy. Nie ruszaliśmy się jednak, może dlatego, że już za długo tu staliśmy i upłynął moment stosowny do odejścia… a teraz to stawało się już cięższe, bardziej nieporęczne… my z tym wróblem, powieszonym w krzakach… i zamajaczyło mi się coś w rodzaju naruszenia proporcji, czy nietaktu, niestosowności z naszej strony… byłem śpiący. — No, w drogę! — powiedziałem i odeszliśmy… pozostawiając w krzakach wróbla, samego.
Witold Gombrowicz (Cosmos)
Stąd jakieś cztery kilometry do Tiananmen. Dymy w oddali widać, strzały słychać – ale słabo. Biegnijmy! Partyjny dyplomata pierwszy, ja za nim; wyprzedzam go – przecież nie wypada mi być w tyle; ten trzeci (nie wiem, kto taki) nie odstaje o krok, też ambitny. W tym momencie nie dzielą nas żadne różnice polityczne, łączy nas identyczne wzburzenie – i nienawiść do oprawców. Na wiadukcie, pod którym biegnie obwodnica, dużo wojska i pojazdów w barwach ochronnych. Ta jednostka nie strzela, ale broń ma w gotowości. Nie puszczają. Okrążamy ich dołem, pod filarami. Tam jakiś Anglik z obłędem w oczach: „Wracajcie! Dalej zabijają, strzelają do wszystkich!”. Chińskie kobiety także dają nam znaki podniesioną dłonią: nie idźcie! Kiedy mijamy je, skłaniają głowy gestem aprobaty. Im bliżej – tym straszniej. Płonie żywym ogniem kilka pojazdów, dymy zasnuwają głębię alei. Tuż za ekstrawagancko nowoczesnym hotelem Beijing International, z którego wyglądają przelęknieni cudzoziemcy, pierwsza kałuża krwi, już zaskrzepła, sprzed paru godzin. Dookoła setka ludzi. Pieczołowicie odgradzają cegłami czerwoną, rozciągniętą plamę, by nikt nie deptał po świętym miejscu. Kładą gałązki zieleni ułamanej z krzewów. Druga kałuża o kilkanaście metrów, też zamieniona w kapliczkę. Nieco dalej trzecia – świeża. Maczają dłonie we krwi, malują na tlącym się jeszcze autobusie dazibao – wielkie znaki. Dyplomata odczytuje: „Krew za krew”. Następny: „Pomścimy studentów”. Sto metrów i kolejna ogromna plama na asfalcie. W kwiatek wetknięte legitymacyjne zdjęcie młodziutkiej dziewczyny. Chińczyk coś do mnie mówi gorączkowo, pokazuje fotografię, daje mi łuskę. Tym pociskiem zabita… Zapłakane kobiety, bluzgający gniewem mężczyźni, zaciśnięte pięści, rozpłomienione oczy. Dwudziestu naraz krzyczy histerycznie – moi współtowarzysze tłumaczą na wyrywki – znowu ręce we krwi – odciskają znaki na murach. Nakazują nam głosem i mimiką: „Patrzcie na to… Zapamiętajcie, co oni z nami robią… Opowiedzcie o tym w swoim kraju… Patrzcie się, patrzcie, przekażcie światu… Nie zapomnijcie…”. Kolejny napis krwią: „Śmierć Li Pengowi”. A potem, znów na wraku autobusu, sławny cytat z Mao: „Władza rodzi się na lufie karabinu”. I jeszcze: „Faszyzm nie przejdzie!”. Piszą na ścianach, na kioskach ulicznych, ogrodzeniach, pojazdach. Jak w Termopilach ów bezimienny żołnierz Leonidasa, który przekazał krwią wszystkim pokoleniom: „Przechodniu, idź i powiedz Sparcie, że tu spoczywają wierni jej prawom”. Tak rodzi się nowa chińska mitologia. Mitologia jest siłą, która może zmienić bieg dziejów. Zdyszani mijamy masyw hotelu Pekin. Wszystkie jego bramy zawarte, w oknach nikogo; stąd już bardzo blisko do Tiananmen i wojsko strzelało po oknach, by przegonić świadków zbrodni. Siódma kałuża krwi. Ósma. Już przestaję liczyć, nie mam czasu niczego notować, trzymam przy ustach mały magnetofon i nieskładnie rejestruję, co widzę. Biegniemy dalej, odruchowo przykurczeni, ku strzałom, potrącani przez mknących w obie strony rowerzystów, przez dwa strumienie ludzi: tych, co chcą zobaczyć, i tych, co już widzieli. Znowu nas powstrzymują i wyrażają podziękowanie oczami, gdy nie reagujemy na ostrzeżenia. Mija nas, ze strasznym krzykiem, grupka młodych, popychających platformę rowerową, z której zwisa krwawiące ciało. Chyba trup. Już widać plac. Tam dojść się nie da. Zagradza go zwarta kolumna czołgów; przed nimi falanga żołnierzy – jedni siedzą, inni klęczą, dalsze szeregi stoją – broń gotowa do strzału. Chronimy się za krzakami, za szpalerem drzew – cienkich niestety, za plecami kilkuset Chińczyków (są wśród nich kobiety, są małe dzieci), którzy wygrażają żołnierzom, rzucają bezsilne obelgi: „Pre
Anonymous
Wyobraził sobie ślady swoich palców na jej pyzatym, tłustym, lśniącym policzku. Ale z jakiej racji jeden policzek miałby być uprzywilejowany. Należałoby bić obiema rękami naraz. Jeśli nie utrafi, czerwone pręgi będą z jednej strony wyżej, z drugiej niżej. To byłoby brzydkie. Studium chińskiej sztuki wyrobiło w nim namiętne zamiłowanie do symetrii.
Elias Canetti (Auto-da-Fé)
(...) słowo "etnopatologia" stało się jego ulubionym terminem - pod koniec życia uzywał go często i z wyraźną przyjemnością. Termin też oznaczał dla niego pewne etniczne zakrzywienia, wzajemne przenikanie i wpływy - krótko mówiąc pewną krzywiznę, "nieprawidłowości" lokalnej przestrzeni etnograficznej. W tej części świata (Kłakocki w swoich tekstach nazywał ją zawsze Północną Sarmatią, zaś w rozmowach prywatnych Wielkim Szpitalem) nie ma nic określonego raz na zawsze: człowiek kładzie się spać jako Bałt, a budzi jako Słowianin, wychodzi z domu jako Polak, wraca jako Niemiec; otoczenie wciąż usiłuje mu wmówić, kim jest i kim być nie może. Oczywiście, większość zdrowo myślących ludzi w całym tym zamieszaniu podaje się za "tutejszych". Kłakocki, które całe swoje życie poświęcił fascynacjom początkowo polskim, litewskim i żmudzkim, w końcu zaś, ostatecznie już, białoruskim pragnął nieco zmienić tę perspektywę: chciał być wszystkimi naraz.
Ihar Babkov (Adam Kłakocki i jego cienie)
Teraz, bez gwaranta ciągłości między tym, co było, tym, co jest, i tym, co będzie — oto, co dostajemy: wojnę, chaos, zniszczenie, niezgodę i nienawiść, pomieszanie wszelkich wartości, rozpad porządków — ludzi, którzy nie wierzą w nic, albo, co gorsza, wierzą w tyle rzeczy naraz, że sami nie wiedzą, iż wierzą — państwa, które podważają własną prawomocność — narody, które wypierają się własnej narodowości i malują się cudzą — władców, którzy boją się władać i pragną służyć, to znaczy być władanymi — poddanych, którzy pragną być suzerenami królów: chłopów ciemnych, wyrostków niedouczonych, analfabetów z fabryk i krzykaczy sprzedajnych, którzy chcą nakładać prawa na lepszych od siebie, ażeby odwrócić wszelki ład i postawić podłych nad cnotliwymi, głupców nad mędrcami, biednych nad bogatymi, leniwych nad pracowitymi, tępych nad utalentowanymi, pospolitych nad niepospolitymi, kłamstwo nad prawdą!
Jacek Dukaj (Lód)
Pierwszą rzeczą, która dosłownie rzuciła mu się w oczy i dotyczyła wszystkich czterech obiektów badań, była obfitość plujek. Rozkładające się w cieple ciała w ciągu kilku minut przyciągnęły setki much. Krew wywołała tak gwałtowną reakcję żerujących owadów, jakiej Bill nie byłby sobie nawet w stanie wyobrazić. Już po chwili obsiadły go setki much szukających jakichkolwiek płynów organicznych, którymi mogłyby się karmić, oraz jakichkolwiek ciemnych i wilgotnych otworów (łącznie z nozdrzami Billa), w których mogłyby złożyć jaja. Nasz dzielny badacz szybko nauczył się, że musi owijać głowę jakąś cienką, przezroczystą tkaniną, by muchy nie wchodziły mu do oczu, uszu, nosa i ust. Podczas jednego tylko ciepłego dnia, w ciągu kilku zaledwie godzin, nosy, usta i oczy martwych ciał wypełnione zostały ziarnistą, żółto-białą masą muszych jaj. Jedna samica plujki może złożyć naraz setki jaj, a wokół każdego z nieboszczyków krążyły dosłownie tysiące samic. W majowym i czerwcowym upale – bo w tych właśnie miesiącach ułożono na terenie ośrodka ciała 1-81 i 2-81 – w przeciągu zaledwie czterech do sześciu godzin ze stert jajeczek wykluły się tysiące larw. Muchy nie były jednak jedynymi owadami, które gromadziły się wokół świeżego ciała. Już po kilku minutach pojawiły się także osy. Bill zauważył, że niektóre z nich karmiły się samym ciałem, inne zaś atakowały muchy, porywały je i odgryzały im głowy jednym szybkim kłapnięciem szczęk. Jeszcze inne jadły jajeczka much lub młode larwy wykluwające się w różnych otworach ciała.
Bill Bass, Jon Jefferson
A jednak trudno było udawać, że się nie wie: powieszony wróbel – powieszony patyk – to powieszenie patyka na murze powtarzające tamto powieszenie w gąszczu – rezultat dziwaczny, wskutek którego intensywność wróbla wzmogła się naraz (ujawniając jak bardzo tkwił on w nas mimo pozorów niepamiętania). Patyk i wróbel, wróbel wzmocniony patykiem! Trudno było nie myśleć, że ktoś tą strzałką doprowadził nas do patyka by nawiązać do wróbla… po co? na co? Żart? Kawał? Ktoś nam wypłatał psikusa, zadrwił, zabawił się… czułem się niepewnie, a on również, i to nas skłaniało do ostrożności.
Witold Gombrowicz (Cosmos)
Niezależnie od tego, iloma przedmiotami żonglujesz, masz tylko dwie ręce, więc rzucać możesz tylko dwie rzeczy naraz. Po prostu musisz to zrobić coraz szybciej i szybciej, rzucać coraz wyżej.
Holly Black (The Wicked King (The Folk of the Air, #2))
Pomijając główny temat naszej rozmowy, przytoczę tylko nader ciekawą uwagę, która się naraz wyrwała temu jegomościowi: „Właściwie mówiąc — rzekł — nie bardzo się lękamy tych wszystkich socjalistów-anarchistów, bezbożników i rewolucjonistów; mamy ich na oku i znamy wszystkie ich fortele. Ale jest wśród nich niewielka co prawda garstka ludzi osobliwych: to są ci, którzy w Boga wierzą, chrześcijanie, a jednocześnie socjaliści. Tych to właśnie najbardziej się lękamy, to straszni ludzie! Socjalista-chrześcijanin jest groźniejszy od socjalisty-bezbożnika." Słowa te już mnie wówczas zastanowiły, ale teraz u was, panowie, jakoś mi się nagle przypomniały…
Fyodor Dostoevsky (The Brothers Karamazov)
Wyszedłem myśląc, że ja i Kompania wdepnęliśmy w to po uszy. Kłopoty ze wszystkich stron. Żonglowaliśmy zbyt wielką liczbą piłek naraz. Z tym, że nie były to piłki, lecz noże o zatrutych ostrzach.
Glen Cook (Kroniki Czarnej Kompanii)
Jednakże Fryderyk, który zasiadł w ławie kolatorskiej obok Hipolita, osunął się na kolana... i to nieco popsuło mi spokój, gdyż było może nieco przesadne... i trudno mi było nie pomyśleć, iż może osunął się na kolana po to, aby nie popełnić czegoś, co by nie było osunięciem się na kolana... lecz dzwonki, ksiądz wychodzi z kielichem i, umieściwszy go na ołtarzu, oddaje pokłon. Dzwonki. I naraz akcent jakiś decydujący uderzył z taką siłą w jestestwo moje, że ja — wyczerpany, półprzytomny — ukląkłem i niewiele brakowało a — w dzikim porzuceniu moim — byłbym się modlił... Ale Fryderyk! Zdawało mi się, podejrzewałem, że Fryderyk, który przecież ukląkł, także się „modli"; — a nawet byłem pewny, tak, znając jego przerażenia, że nie udaje, ale naprawdę się „modli" — w tym znaczeniu, że nie tylko innych pragnie oszukać, ale i siebie. „Modli się" wobec innych i wobec siebie, ale modlitwa jego była tylko parawanem, zasłaniającym bezmiary jego niemodlitwy... więc to był akt wyrzucający, „ekscentryczny", który wyprowadzał z tego kościoła na zewnątrz, na obszar bezgraniczny zupełnej niewiary — w samym rdzeniu swoim zaprzeczający.
Witold Gombrowicz (Pornografia)
Tak to ruszaliśmy się w tym poranku — który był powtórzeniem dawno umarłych poranków — ale nie było to takie proste... bo wkradło się w pejzaż jakieś nadwątlenie i znów wydało mi się, że wszystko, będąc tym samym, jest czymś innym zgoła. Co za myśl wytrącająca, jaka przykra myśl zamaskowana! Obok mnie szedł Fryderyk, ucieleśniony w świetle dnia jasnego do tego stopnia, iż można było policzyć mu włoski wystające z uszu i wszystkie złuszczenia skóry bladej i piwnicznej — Fryderyk, mówię, zgarbiony, cherlawy, wklęśnięty, w binoklach, z ustami nerwowca, z rękami w kieszeniach — typowy inteligent miejski na wsi czerstwej... jednakże w tym kontraście wieś już nie zwyciężała, drzewa straciły pewność siebie, niebo było niewyraźne, krowa nie stawiała należytego oporu, odwieczność wsi była teraz zmieszana, niepewna i jakby podcięta... i bodaj Fryderyk był teraz prawdziwszy od trawy. Prawdziwszy? Męcząca myśl, niepokojąca, brudna, histeryczna trochę a nawet prowokująca, napierająca, burząca... i nie wiedziałem, czy to z niego, z Fryderyka, ta myśl, czy może z wojny, rewolucji, okupacji... czy może jedno i drugie, jedno z drugim? Ale zachowywał się nienagannie wypytując Hipolita o gospodarstwo, prowadząc rozmowę jakiej należało oczekiwać i naraz ujrzeliśmy Henię, która szła ku nam przez trawnik. Słońce paliło nam skórę. Oczy były suche i wargi spierzchnięte.
Witold Gombrowicz (Pornografia)
Fryderyk, asymilując z niezwykłą skwapliwością tego ducha arystokratycznego, zaczął także wysoko się nosić — udzielał się od czasu do czasu rozmowie, ale jak ktoś, czyje milczenie byłoby dla wszystkich niezasłużoną katastrofą. I oto naraz jego lęk przed niepoprawnością stał się w nim wyższością i dumą!
Witold Gombrowicz (Pornografia)
A co najbardziej mnie niepokoiło, to iż tym trzecim był nie kto inny, tylko Fryderyk, on, taki ostrożny, tak opanowany! A tu naraz ten marsz przez park na przełaj, jak wyzwanie, jak rozpoczęcie akcji — ten marsz z dziewczyną do chłopca! Co to było? Co to być mogło? I czyż nie ja to wszystko wywołałem — podpatrzywszy go, wyciągnąłem na jaw sekretny jego szał, on stał się zobaczony w swojej tajemnicy — i teraz to zwierzę jego tajnego marzenia, wypuszczone z klatki, połączone z moim zwierzęciem, grasowało! I tak rzecz się miała obecnie, że we czworo byliśmy wspólnikami de facto, w milczeniu, w sprawie nie wyznanej, gdzie wszelkie wyjaśnienie byłoby nie do przełknięcia — gdzie wstyd dławił.
Witold Gombrowicz (Pornografia)
Ja, wydobyty z wielogodzinnego ruchu i ścisku, umieszczony z nagła na tej ścieżce — a obok Fryderyk z płaszczem na ręku, zupełnie cichy i stojący — gdzie byliśmy? Co to było? Znałem przecież tę okolicę, nie był mi obcy ten wietrzyk — ale gdzie byliśmy? Tam, na ukos, znajomy budynek ćmielowskiej stacji i kilka świecących lamp, ale... gdzie, na jakiej wylądowaliśmy planecie? Fryderyk stał obok i tylko stał. Ruszyliśmy do stacji, on za mną, oto bryczka, konie, furman — znajoma bryczka i znajome to uchylenie furmańskiej czapki, dlaczego więc tak się przyglądam z uporem?... Wsiadam, za mną Fryderyk, jedziemy, piaszczysta droga pod światłem ciemnego nieba, bokami nadpływa czarność drzewa lub krzaka, wjeżdżamy w wieś Brzustową, bielą się wapnem deski i psa szczekanie... zagadkowe... przede mną plecy furmana... zagadkowe... a obok ten człowiek, który milcząco, układnie, mi towarzyszy. Grunt niewidzialny kołysał lub wstrząsał naszym pojazdem, a jamy ciemności, zagęszczenia mroku wśród drzew, tamowały nam wzrok. Twarz niewidoczna, a głos ten sam — więc nie ten sam. Przede mną tylko plecy — i już chciałem wychylić się żeby zajrzeć w oczy tym plecom, ale wstrzymałem się... bo Fryderyk... wszak był tu, obok mnie. l był niezmiernie cicho. Mając go przy sobie, wolałem nie zaglądać nikomu w twarz... gdyż naraz zrozumiałem, że to coś, co siedzi obok, jest w ciszy swojej radykalne, radykalne do szału! Tak, to był ekstremista! Niepoczytalnie krańcowy! Nie, to nie było zwykłe istnienie, lecz coś bardziej drapieżnego, napiętego krańcowością o jakiej dotąd nie miałem pojęcia! Wolałem więc nie zaglądać w twarz — a nikomu, nawet furmanowi, którego plecy przygniatały, jak góra, gdy ziemia niewidzialna kołysała, potrząsała bryczką, a szkląca gwiazdami ciemność dookolna wysysała wszelkie widzenie.
Witold Gombrowicz (Pornografia)
Naraz poczułem, że nie nieboszczyk, ale żywy człowiek, i momentalnie zjeżyłem się cały – poczułem człowieka jak pies psa. I znowu w ustach susza, bicie serca, zatamowanie oddechu – to ja sam stałem pod piecem. Tym razem nie był to sen – naprawdę pod piecem stał sobowtór. Spostrzegłem jednak, że boi się jeszcze bardziej ode mnie; stał z głową pochyloną, ze wzrokiem opuszczonym, z rękami wzdłuż boków – lęk jego dodał mi odwagi. Ukradkiem spod kołdry patrzyłem jakby nie na siebie i widziałem tę twarz, która była moją i nie moją. Wyłaniała się ona z głębokiej i ciemnej zieleni, sama zielona jaśniej – to oblicze, które nosiłem na sobie. Oto nos mój... oto usta moje... oto uszy moje, dom mój. Witajcie, znajome kąty! Jak znajome! Jak znałem to skrzywienie warg, maskujące napięcie lęku. Oto kąciki ust – oto podbródek – ucho, które ongi naderwał mi Zdziś – znaki i symptomy dwojakich wpływów, twarz, którą dwie siły, zewnętrzna i wewnętrzna, utarły pomiędzy sobą. Było to moje – czy też to ja tym byłem – czy też było to cudze – a ja tym byłem jednak. Nagle wydało mi się nieprawdopodobne, żebym to miał być ja. Jak w lustrze, gdy się ujrzymy niespodzianie, przez chwilę nie jesteśmy pewni, czy to my, tak też zdziwiła mnie i obraziła zaskakująca konkretność tego kształtu. Z włosami zabawnie ukróconymi i uczesanymi, z powiekami, w spodniach, z narzędziami do słuchania, patrzenia i oddychania – byłże to przyrząd mój, czy to ja byłem? Sprecyzowany – wyraźny w konturze i drobiazgowo określony, szczegółowy... zbyt wyraźny. Musiał spostrzec, że widzę jego szczegóły, gdyż jeszcze bardziej się zawstydził, uśmiechnął się niewyraźnie i ręką uczynił ruch niepewny i cofający w mrok. Ale światło potęgowało się z okna i kształt wyłaniał się coraz jaskrawiej – już palce u rąk było widać i paznokcie – i widziałem... a duch widząc, że widzę, skulił się trochę i nie patrząc dawał mi znaki ręką, bym nie patrzył. Nie mogłem nie patrzeć. A więc taki byłem. Dziwny, doprawdy, jak pani de Pompadour. I przypadkowy. Dlaczego taki, a nie inny? Efemeryda. Wady i usterki wypełzały mu na światło dzienne, on zaś stał skulony, podobny do stworzeń nocnych, które światło wydaje na łup – jak szczur przyłapany na środku pokoju. I szczegóły uwydatniały się coraz lepiej, coraz straszniej, zewsząd wyłaziły mu części ciała, pojedyncze części, a te części były dokładnie określone, skonkretyzowane... do granic haniebnej wyrazistości... do granic hańby... Widziałem palec, paznokcie, nos, oko, udo i stopę, a wszystko wyprowadzone na wierzch – jak zahipnotyzowany szczegółami wstałem i uczyniłem krok ku niemu. Drgnął i zamachnął ręką – jakby mnie przepraszał za siebie i mówił, że to nie to i to wszystko jedno – pozwól, wybacz, zostaw... ale gest, poczęty ostrzegawczo, skończył się jakoś nikczemnie – ruszyłem na niego – i nie mogąc już powstrzymać wyciągniętej ręki trzasnąłem w twarz pełnym zamachem. Precz! Precz! Nie, to wcale nie ja! To coś przypadkowego, coś obcego, narzuconego, jakiś kompromis pomiędzy światem zewnętrznym a wewnętrznym, to wcale nie m o j e ciało! Jęknął i znikł – dał susa. A ja zostałem sam, a właściwie nie sam – gdyż nie było mnie, nie czułem, abym był, i każda myśl, każdy odruch, czyn, słowo, wszystko wydawało się nie moje, lecz jakby gdzieś ustalone poza mną, zrobione dla mnie – a ja właściwie jestem inny! I wtedy straszne ogarnęło mnie wzburzenie. Ach, stworzyć formę własną! Przerzucić się na zewnątrz! Wyrazić się! Niech kształt mój rodzi się ze mnie, niech nie będzie zrobiony mi!
Witold Gombrowicz (Ferdydurke)
Wadryś-Hansen zwróciła się do niego, jakby chciała coś jeszcze dodać, ale w tej samej chwili zadzwonił jego telefon. Wyjąwszy komórkę, zobaczył nezapisany numer. Nie zastawiał się ani chwili. - Tak? - spytał. - Oglądałeś? Nawet gdyby Kordian chciał ukryć, kim jest osoba dzwoniąca, nie dałby rady. Szeroki uśmiech na jego twarzy mówił sam za siebie. Dominika naraz spięła się, ale zupełnie to zignorował. - Pytasz o tę warszawską syrenkę na brzegu Wisły? - spytał. - Ja ci, kurwa, dam syrenkę.
Remigiusz Mróz (Ekstradycja (Chyłka i Zordon, #11))
Ludzie idą, faluje fala, Świt w ulicę wpłyną i skrzepł. Wstaje dzień, i taki jest naraz Jak kamień, róża i chleb.
Artur Międzyrzecki (Wiersze Wybrane)
I teraz zrozumiał, skąd brało się to poczucie braku, smutek leżący u podstaw wszystkiego, smutek obecny w każdej rzeczy, każdym zjawisku, od zawsze - nie można naraz pojąć wszystkiego.
Olga Tokarczuk (Primeval and Other Times)
Jesteś jak słaby, cichy, srebrny promień światła, który wybłysnął z jakiegoś okienka dalekiej chaty i rozlał się w ciepłej nocy jesiennej na łąki, ponad mokre, miękkie zgło mgieł, co sennym, rozkoszy sytym zmęczeniem bezmierne obszary traw zaległo. A nad srebrzącą się przestrzenią mgieł kołysze się światło, gdyby wahająca się, rozwiewna fala; jak dźwięki mosiężnych dzwonów, gdy się z dala rozlegną na Ave Maria, płynie czyste, złote, gasnące i długo jeszcze przebrzmiewa, i leje się w duszę zmęczonym, chorym spokojem. Jesteś jak niebieska godzina świtu, kiedy wschód różowieć poczyna i światło z siebie wydycha. Cały świat się syci niepojętą tajemnicą zmartwychpowstania, tonie w niebieskiej błogości nieba, rozlewa się w topieli zimnej, roztopionej stali damasceńskiej, a naraz rozkwituje łuną szerokiego, palącego się morza fioletów i purpury, a w to morze tajnego barw przepychu wrzynają się ostre słupy promieni wschodzącego słońca. A wszystko głębokie, niebieskie i święte. Wokół Twoich oczu odblask w kształt protuberancji przy zaćmieniu słońca, a w otchłań mej duszy wchłaniały się gdyby dwie gwiazdy w rozpaczną czerń wichrowatych nocy jesiennych. Wokół Twych ust delikatne, miękkie linie, wtedy gdy się do pół-uśmiechu roztwierają — zdaje się, że widzę rodzime jezioro i pomnę szklistą, cichą powierzchnię i przebłyskujące w oddali koliste linie, gdym wiosłem o nią uderzał. Dźwięk Twego głosu spływał w mą duszę, jak gdyby go wiosenne wiatry przewiały przez zielone morze i słyszę, słyszę go jak morze cichego światła, przetworzone w atmosferę dźwięków, co mnie owiewa nieskończenie lekkim, miękkim drżeniem. Gdym Cię po raz pierwszy widział, zdało mi się, żem ujrzał mą duszę w jej całej nieznanej, tajemniczej nagości. Byłaś dla mnie objawieniem mej najczystszej zjawy: w Tobie rozwiązała się zagadka najtajniejszych snów i widziadeł mej tęsknoty za pięknem — za sztuką.
Stanisław Przybyszewski (Requiem aeternam)
A tęskniłem za Tobą, tęskniłem. Zawsze i wiecznie tęskniłem za Tobą, za tą chwilą, w której byliśmy jedno, nierozerwalnie jedno, tęskniłem za tą chwilą, kiedym Cię ze siebie wyłonił, kiedy kształty mego ducha układały się w linie Twego ciała, drgania mych nerwów lały w Cię życie, kiedy stałaś się istotą mego ducha, jego treścią w ciało przeistoczoną. Kocham Cię, jak zachodzące słońce kocha łany pszeniczne w parnych zmierzchach lata, ostatnimi, krwawymi promieniami; niechętnie odchodzę od Ciebie, jak słońce, co się z ziemią żegna z bólem i z żalem, że nie będzie mogło widzieć świętych tajemnic nocy. Tajemnicę nocy i otchłannych przepaści — w Tobie, w Tobie chciałem ją ujrzeć. Szukałem jej rozpalonymi, męką dyszącymi palcami; gdyby ostrza lancet wcinałem je w głąb Twej duszy, ale znikała, usuwała się, wabiła mnie, a gdym sięgał głębiej, zaprzepadała się. Duch mój, z którego powstałaś, którego kształtem i ruchem żyjesz, wił się w bolesnej rozpaczy, by Cię od nowa wssać, w siebie roztopić w swych żarach jak kawałek metalu — Ciebie zagubioną, oderwaną połowę. Obcą mi jesteś, bo tylko to mogłoby Cię rozpoznać, co we mnie jest martwe: a ja Cię tylko kochałem moją duszą — moją chorą sceptyczną duszą, co zapomniała samicę w Tobie, a widzi tylko poddaną służebnę i niewolnicę. Ale kochałem Twoje kłamstwo, boć i dusza ma kłamliwa. Ale podczas gdy Twoje kłamstwo mogło, co najwyżej, parę głupich mężczyzn uwieść i mamić, stworzyło kłamstwo moje naukę, odkryło nowe światy, wyłoniło z siebie poezję i zmusiło ludzkość wejść na nowe ścieżki, otworzyło jej nowe tory i drogi. Kocham Twoją zbrodniczość, bo sam jestem zbrodniarzem. Kocham, gdy czuję, że rwiesz się ku mnie, że chcesz spełnić słowo przeznaczenia; Twą chucią rozwiązałaś zagadkę mego bytu, wytłumaczyłaś moją istotę mnie samemu. I to Twoja przewaga. Toć to to, czego uczynić nie zdołałem. I takoż kocham Twoje kłamstwo i Twoją zbrodniczość, bo jedno jakoż i drugie są tylko pomocniczą funkcją Twej płci, nią uchwyciłaś we mnie duszę wszechświata, szarpałaś, budziłaś ją, by ujarzmić ją dla nowej przyszłości, co z Twego łona wykwitnąć miała. Przed oczyma moimi rozpościera się zjawa straszliwej męki, którą z Tobą przeżyłem. Pamiętasz, kiedyś się w pijanym szale Twej rozszalałej chuci wplatała we mnie głęboko, och tak boleśnie głęboko? Gdzieś z dołu dolatywały nas dźwięki jakiejś pijanej muzyki — poprzez zieloną, gęstą umbrę dżdżyło słabe dogorywające światło — i wtedy czułem jak drgania Twego ciała udzielały się memu, jak się wwijały wężowym czołgiem w krew moją, jak serce w coraz to mniejszych odstępach bluzgało prądy krwi w tętnice, a w mózgu zadrżały dawno, dawno już nietrącane struny. Była chwila, żem uczuł szczęście. Wsłuchiwałem się w bolesne natężenie, z jakim się zbierały, łączyły i skupiały płciowe pierwiastki w mej duszy, z rozkoszą czułem, jak się poprzez ciało moje przewinęły zimne dreszcze — czułem, jak krtań się ściskała i z trudem wykrztuszała słowa miłosne, samowiedza ma traciła siłę i coraz słabiej odróżniała jawę od snu — ale naraz ułożyło się Twe ciało w pospolitą, bezwstydną linię i w jednej chwili załamało się wszystko we mnie: znowu mózg pochwycił szatańskimi szpony tworzącą się chuć i zdusił ją. A tyś leżała, żebrałaś Twą żądzą — milcząca, z zawartymi powiekami. A jam się śmiał — śmiałem się cynicznie, dziko, z całym strasznym, dzikim bólem — śmiałem się, że myślałem, iż mi wszystkie żyły w mózgu popękają. Biedne dziecko. Twe łono matczyne Cię oszukało — innego męża trzeba ci było odnaleźć, instynkty Twe płciowe ku innemu zwrócić. Ale uspokój się: ujrzałaś tajemnicze Saïs mego życia.
Stanisław Przybyszewski (Requiem aeternam)