“
Stąd jakieś cztery kilometry do Tiananmen. Dymy w oddali widać, strzały słychać – ale słabo. Biegnijmy! Partyjny dyplomata pierwszy, ja za nim; wyprzedzam go – przecież nie wypada mi być w tyle; ten trzeci (nie wiem, kto taki) nie odstaje o krok, też ambitny. W tym momencie nie dzielą nas żadne różnice polityczne, łączy nas identyczne wzburzenie – i nienawiść do oprawców. Na wiadukcie, pod którym biegnie obwodnica, dużo wojska i pojazdów w barwach ochronnych. Ta jednostka nie strzela, ale broń ma w gotowości. Nie puszczają. Okrążamy ich dołem, pod filarami. Tam jakiś Anglik z obłędem w oczach: „Wracajcie! Dalej zabijają, strzelają do wszystkich!”. Chińskie kobiety także dają nam znaki podniesioną dłonią: nie idźcie! Kiedy mijamy je, skłaniają głowy gestem aprobaty. Im bliżej – tym straszniej. Płonie żywym ogniem kilka pojazdów, dymy zasnuwają głębię alei. Tuż za ekstrawagancko nowoczesnym hotelem Beijing International, z którego wyglądają przelęknieni cudzoziemcy, pierwsza kałuża krwi, już zaskrzepła, sprzed paru godzin. Dookoła setka ludzi. Pieczołowicie odgradzają cegłami czerwoną, rozciągniętą plamę, by nikt nie deptał po świętym miejscu. Kładą gałązki zieleni ułamanej z krzewów. Druga kałuża o kilkanaście metrów, też zamieniona w kapliczkę. Nieco dalej trzecia – świeża. Maczają dłonie we krwi, malują na tlącym się jeszcze autobusie dazibao – wielkie znaki. Dyplomata odczytuje: „Krew za krew”. Następny: „Pomścimy studentów”. Sto metrów i kolejna ogromna plama na asfalcie. W kwiatek wetknięte legitymacyjne zdjęcie młodziutkiej dziewczyny. Chińczyk coś do mnie mówi gorączkowo, pokazuje fotografię, daje mi łuskę. Tym pociskiem zabita… Zapłakane kobiety, bluzgający gniewem mężczyźni, zaciśnięte pięści, rozpłomienione oczy. Dwudziestu naraz krzyczy histerycznie – moi współtowarzysze tłumaczą na wyrywki – znowu ręce we krwi – odciskają znaki na murach. Nakazują nam głosem i mimiką: „Patrzcie na to… Zapamiętajcie, co oni z nami robią… Opowiedzcie o tym w swoim kraju… Patrzcie się, patrzcie, przekażcie światu… Nie zapomnijcie…”. Kolejny napis krwią: „Śmierć Li Pengowi”. A potem, znów na wraku autobusu, sławny cytat z Mao: „Władza rodzi się na lufie karabinu”. I jeszcze: „Faszyzm nie przejdzie!”. Piszą na ścianach, na kioskach ulicznych, ogrodzeniach, pojazdach. Jak w Termopilach ów bezimienny żołnierz Leonidasa, który przekazał krwią wszystkim pokoleniom: „Przechodniu, idź i powiedz Sparcie, że tu spoczywają wierni jej prawom”. Tak rodzi się nowa chińska mitologia. Mitologia jest siłą, która może zmienić bieg dziejów. Zdyszani mijamy masyw hotelu Pekin. Wszystkie jego bramy zawarte, w oknach nikogo; stąd już bardzo blisko do Tiananmen i wojsko strzelało po oknach, by przegonić świadków zbrodni. Siódma kałuża krwi. Ósma. Już przestaję liczyć, nie mam czasu niczego notować, trzymam przy ustach mały magnetofon i nieskładnie rejestruję, co widzę. Biegniemy dalej, odruchowo przykurczeni, ku strzałom, potrącani przez mknących w obie strony rowerzystów, przez dwa strumienie ludzi: tych, co chcą zobaczyć, i tych, co już widzieli. Znowu nas powstrzymują i wyrażają podziękowanie oczami, gdy nie reagujemy na ostrzeżenia. Mija nas, ze strasznym krzykiem, grupka młodych, popychających platformę rowerową, z której zwisa krwawiące ciało. Chyba trup. Już widać plac. Tam dojść się nie da. Zagradza go zwarta kolumna czołgów; przed nimi falanga żołnierzy – jedni siedzą, inni klęczą, dalsze szeregi stoją – broń gotowa do strzału. Chronimy się za krzakami, za szpalerem drzew – cienkich niestety, za plecami kilkuset Chińczyków (są wśród nich kobiety, są małe dzieci), którzy wygrażają żołnierzom, rzucają bezsilne obelgi: „Pre
”
”